Wielki Post jest czasem umartwienia i wyrzeczeń. Niegdyś przez cały ten okres nie jedzono mięsa, w pewne dni powstrzymywano się również od nabiału, a czasem nawet poszczono o chlebie i wodzie. W kronice biskupa mersenburskiego Dytmara czytamy o dawnych polskich obyczajach, że „kogo schwycą jedzącego mięso po siedmdziesiątnicy [czyli w Wielkim Poście – przyp. aut.], ciężko bywa karany wybiciem zębów”. Wszystko po to, żeby dobrze przygotować się na Zmartwychwstanie Jezusa. Nic, co naprawdę dobre, nie przychodzi łatwo.
Skąd ta radość?
Za najdawniejszych czasów Wielki Post zaczynał się w Rzymie dopiero w poniedziałek po niedzieli Laetare, ta radość miała więc nieco inny charakter. Bardzo szybko jednak post wydłużono, a niedziela ta stała się chwilą wytchnienia i radości w czasie surowego postu. Laetare Jerusalem – Wesel się, Jeruzalem! Do tej radości wzywa już antyfona na wejście, czyli introit: Wesel się, Jeruzalem! A wszyscy, którzy ją miłujecie, śpieszcie tu gromadnie. Cieszcie się i weselcie, którzyście się smucili, radujcie się i nasyćcie się z piersi pociechy waszej (Ps. 121). Uradowałem się, gdy mi powiedziano: Pójdziemy do domu Pańskiego.
Kościół, jakby nie mogąc doczekać się Zmartwychwstania, cieszy się na nie już zawczasu. Wiemy, że nadejdzie i przez tę chwilę wytchnienia od postu zwracamy się radośnie ku temu wydarzeniu. W dawnych czasach powodem radości byli również katechumeni, którzy już niedługo, w noc Zmartwychwstania, wchodzić będą w białych szatach do kościoła, by zostać ochrzczonymi. Wreszcie, niedziela Laetare jest obchodem wiosny (ale nie tej politycznej). Budząca się do życia przyroda zapowiada świętą wiosnę wchodzącą przez uroczystość Zmartwychwstania do Kościoła i (oby!) do nas samych.
Różowy ornat
Komentując czwartą niedzielę Wielkiego Postu, o. Prosper Guéranger, jeden z odnowicieli liturgii, mówił: Ta niedziela, zwana od pierwszego słowa introitu, Niedzielą Laetare, jest jedną z najbardziej uroczystych w roku. Kościół przerywa żałobę wielkopostną. Śpiewy mszy nie mówią o niczym poza radością i pociechą. Organy, które milczały przez trzy poprzednie niedziele, teraz wydają wreszcie swój melodyjny głos.
Radość ta objawia się więc w kościele w sposób bardzo widzialny: na ołtarzu stoją kwiaty, słychać organy, ksiądz wkłada różowy ornat. Niegdyś diakoni posługujący do mszy zamiast pokutnych, podwiniętych ornatów zakładali szaty radości, czyli dalmatyki.
Koloru różowego, czy też różanego używano dawniej jedynie w liturgiach pontyfikalnych, czyli sprawowanych przez biskupa – nic dziwnego, parafii nie było stać na szycie szat na dwie niedziele w roku. Z czasem jednak, gdy dostępność materiałów stała się większa, praktyka użycia koloru różanego rozszerzyła się też na zwykłe liturgie w parafiach, stając się bardzo popularną. Wciąż zdarza się jednak, że księżom głupio jest ubierać się do mszy św. w „różowe ciuchy” i skoro jest taka możliwość, to wolą wybrać „bezpieczny fioletowy zestaw”.
Czy na pewno kolor różowy?
Kolor różowy lub różany to radosna wersja koloru fioletowego, używana tylko przez dwie niedziele w roku. Po łacinie kolor ten nazywa się rosea. Rozróżnienie widać bardzo ładnie w języku angielskim, gdzie używa się koloru rose (co można tłumaczyć jako różany), a nie pink (czyli różowego). Nieduża różnica językowa powoduje czasem niezrozumienie i wstyd. Pokutuje w nas przekonanie, że kolor różowy jest kolorem damskim i mężczyźni nie powinni go używać. Być może uświadomienie księdza z parafii, że w rzeczywistości włoży ornat koloru różanego i w widoczny sposób pokaże wiernym, że tego dnia czas jest na radość, coś zmieni? (
)